W listopadzie br. przypada 11. rocznica śmierci naszej s. Stefanii Białasz, która jako młoda dziewczyna została w czasie II wojny światowej wywieziona przez Niemców na przymusowe roboty. Prezentując sylwetkę naszej zmarłej siostry zamieszczamy artykuł Anioł na robotach przymusowych napisany przez Józefa Kiljańskiego, sąsiada sióstr w Duchnicach. Artykuł ten ukazał się w Dzwonie Żbikowa w kwietniu 2004r.
W pierwszą niedzielę tegorocznego adwentu zmarła w Duchnicach siostra Stefania Białasz ze zgromadzenia zakonnego Westiarek Jezusa. Była kobietą wyjątkowej dobroci i łagodności, mówiono o niej, że to chodzący anioł. Siostra Stefcia była kresowianką, pochodziła z Sopoćkiń pod Grodnem. Miała niecałe 20 lat gdy zaczęła się wojna przeżyła inwazję sowiecką zapoczątkowaną 17 września 1939 roku, zbrojny opór Grodna wobec wkraczającej Armii Czerwonej, zastrzelenie w jej rodzinnej wsi generała Olszynę-Wilczyńskiego i inne okropności. Panowanie sowieckie to jedno ciągłe pasmo represji, wywózek i deportacji na okrutną ziemię syberyjską. Ostatnie deportacje rodzin polskich z jej wsi miały miejsce 18 czerwca 1941 roku, transport wyruszył w drogę bodaj dopiero następnego dnia, a już, nad ranem 21 czerwca wkroczyli tu Niemcy, granica była bowiem zaledwie o osiem kilometrów. Zdawało się wtedy, że cały eszelon Niemcy jeszcze przechwycą, bo szli naprzód błyskawicznie. Ale nic takiego się nie stało i nasi nieszczęśnicy nic uniknęli złego losu. Rządy niemieckie okazały się zresztą równie okrutne jak panowanie moskiewskie. Nowa administracja zaczęła wyznaczać ludzi na wyjazd do robol w Niemczech - w przemyśle i na roli. W październiku 1941 Stefcia znalazła się na liście 50 pracowników płci obojga, kierowanych do Prus Wschodnich. Powiedziano im, że muszą sprzątnąć z pola buraki cukrowe w pewnym majątku pod Ostródą, a potem wrócą do domu. W majątku (należał zresztą do Polaków i niedawno przepędzono prawowitych właścicieli zastępując ich niemieckim komisarzem) buraków było kilkadziesiąt hektarów. Jesień była słotna, później zaś zaczęły się przymrozki, dość, że robota przeciągnęła się aż do grudnia. Wtedy to okazało się, że nie tylko nie puszczą ich do domów, ale przeznaczeniem ich jest niewolnicza praca na warunkach dowolnie ustalanych przez okupanta. W połowie wieku XX Niemcy reaktywowali po prostu niewolnictwo, w najczystszej postaci jaka tylko być może. Przewieziono ich zatem do Olsztyna i tu w siedzibie rejencji odbył się swoisty targ niewolników. Z całego-okręgu zjechali się baorzy, by zrealizować przydziały na pracowników. Chodzili pośród tego skupiska żywego towaru i dobierali ludzi, zwracając uwagę głównie na budowę ciała i sprawność fizyczną. Stefa widząc sympatyczniejszą baorkę, ośmieliła się podejść do niej i prosić, by ją wzięła do siebie. Pani jest niezwykłe zaskoczona: „A ty skąd wiesz, że ja umiem po polsku?" Stefa tłumaczy, że ona o tym nie miała pojęcia, ale innego języka nie zna, tylko po polsku może mówić. Pani (funkcjonariusze tutejsi zwracają się do niej per gnadige Frau) łaskawie zgadza się wziąć ją do siebie, wobec czego Stefa prosi jeszcze, by przyjęła również jej przyjaciółkę, z którą dotychczas trzymały się razem. „Niestety, mam przydział tylko na jedną kobietę - mówi -ale pomówię z sąsiadką". Sąsiadka nie była przeciwna. Więc nowe chlebodawczynie załatwiają jeszcze jakieś formalności z urzędnikiem biura i cała czwórka wychodzi na ulicę. Idą do jakiejś kawiarni, dla dziewczyn panie zamawiają po herbacie i ciastku a same udają się na miasto, chyba na zakupy. Wracają po dwóch godzinach, zabierają swą małą trzódkę i kierują się na stację kolejową. Wykupują bilety do stacji Barczewo. Pół godziny jazdy pociągiem, a potem jeszcze szmat drogi maszerowały na piechotę.
Tak oto dla Stefci rozpoczął się nowy rozdział życia. Pani prowadziła spore gospodarstwo, z trudem dając sobie radę. Mąż był na wojnie, a ona musiała utrzymać dwójkę dzieci w wieku około 10 lat i starych teściów. W gospodarstwie był różnorodny inwentarz żywy, ziemi było 50 hektarów, ale część stanowił piękny sosnowy las. We wsi wszystkich mężczyzn zdążono pobrać do wojska, zostały jakieś kościane dziadki i czterech najbardziej zapiekłych partyjniaków, którzv prześcigali się w gorliwości służenia partii i trzymaniu w ryzach współobywateli. Pani do pomocy miała dwóch jeńców francuskich, powolnych chłopów z Bretanii, czasem też do prac sezonowych wynajmowano miejscowe kobiety. Roboty przez cały rok było huk, nie do przerobienia. Stefa szybko wdrożyła się do obowiązków i w miarę upływu czasu zyskiwała coraz większe zaufanie, a później i sympatię pani. Przełomem stało się zdarzenie następujące. Nasza Stefcia miała izdebkę na poddaszu przy której znajdował się strych zapełniony różnymi gratami. Penetrując kiedyś to starzywo, znalazła pod rupieciami cały stos polskich książek. Stefa chciwie rzuciła się na tą lekturę. Były tu stare mazurskie księgi pisane gotycką szwabachą, ale i książki wydane w Warszawie, między innymi o Pilsudskim. Była też duża mapa Prus Wschodnich z polskimi nazwami wszystkich miejscowości. Pani wprost zmartwiała z przerażenia, gdy się dowiedziała, że Stefa te książki czyta nocami. Wyjaśniła, że jej wuj czy może stryj był polskim konsulem w Olsztynie i gdy wybuchła wojna ona przywiozła od niego pełną walizę tych zakazanych papierzysków. „Teraz ty mnie masz w ręku i ty decydujesz o życiu lub śmierci." Stefcia ujęła krzyżyk, jaki miała na piersi i powiedziała: „Przysięgam na ten krzyż, że nikt nigdy o tym ode mnie się nie dowie." Od tej chwili obie kobiety stały się przyjaciółkami i nie miały przed sobą tajemnic. I tak na przykład Slefa została dopuszczona do potajemnego uboju bez którego trudno było wyżywić wszystkich domowników, a za co groziła właścicielce kara obozu koncentracyjnego. Ośmielona dziewczyna prosiła potem panią, by mogła posłuchać radiowej audycji z Londynu. Pani się nie wzbraniała i odtąd na zmianę łowiły niemal codziennie na strychu późnym wieczorem w eterze sygnał „Bum bum bum" i stereotypową zapowiedź „Tu mówi Londyn" lub „Hier spriecht London". Kiedy w obawie przed bombardowaniami przyjechała z Nadrenii siostra pani i zobaczyła co się święci, za głowę się ze zgrozy złapała: „Przecież ta dziewczyna zgubi ciebie i cała rodzinę!" - zawołała. „Bądź spokojna - odrzekła pani - gdyby Stefa chciała mnie zgubić, dawno już miałabym odrąbaną głowę". Bo egzekucję na skazanych wykonywano w Niemczech przy pomocy gilotyny. Tolerancja praco-dawczyni miała jednak swoje granice, nie zgodziła się mianowicie, by Stefa uczyła jej synka po polsku. Ten chłopczyk był wrażliwy i delikatny, początkowo Stefy się bał i był wobec niej bardzo nieufny, później jednak przylgnął do niej i przyswajał sobie polskie słowa z niesłychaną łatwością. Matkę to przerażało. »Sztefa, - mówiła pani w charakterystyczny, „spiczasty" sposób - błagam cię i zaklinam, nie ucz go po polsku, bo to wyjdzie na jaw i ja przez to wyląduję w obozie koncentracyjnym. Jakoż władze nad ludnością sprawowały nadzór niesłychanie ścisły i rygorystyczny.
Wszyscy polscy robotnicy (było ich we wsi wcale nie mało, pochodzili głównie z łapanek) musieli nosić na piersi literę „P" przyszytą na siale. Stefa wyszła kiedyś w pole ukopać kartofli na obiad, zdjęła sweter i została w samej bluzce na której już litery nie było. Zobacz)'! ją tak żandarm czy też Schupo, który codziennie na rowerze objeżdżał całą miejscowości z tego powodu doskonale wiedział co, gdzie u kogo się dzieje. Zapisał jej wtedy karę - sztraf, w wysokości 5 marek. Musiała ją zapłacić. To była jej połowa miesięcznej pensji. Którejś niedzieli wybrała się na mszę do kościoła. Funkcjonariusz partyjny, którego Stefa panicznie się bała, nazywała go Hitlerem, grzmiał potem na zebraniu na polską bezczelność. „Ta dziewczyna nie tylko przyszła na nabożeństwo dla Niemców, ale miała taki tupet, że usiadła w ławce obok Niemców. Powinno się ją za to przykładnie ukarać!" Anioł Bo kościół miał być tylko dla Niemców, a dla Polaczków ksiądz odprawia) osobną mszę, ale ponieważ obsługiwał teren kilku parafii, to taką mszę mógł sprawować zaledwie co trzeci tydzień. Nawiasem mówiąc, przez prawie cztery lala służby, Stefa tylko raz mogła wyjechać do domu na krótki urlop. Jeśli chodzi o teściów pani, to ci nie wtrącali się do gospodarstwa, ani do Stefy. On stracił zdrowie pod Verdun w pierwszej wojnie światowej. Był sceptycznym obserwatorem wydarzeń, twierdził, że Niemcy wygrać wojny nie mogą.
Nawet gdy w czerwcu 1940 roku pokonano Francję i w całych Niemczech bito z tryumfem w dzwony kościelne, on się założył z sąsiadem, że mimo to wojna jest przegrana. Rodzina pani drżała potem z lęku, że ten sąsiad oskarży go na Gestapo o defetyzm. Sąsiad widać miał olej w głowie i wątpliwości co do perspektyw zwycięstwa, więc ;,na wszelki wypadek" nie zadenuncjował go. Sytuacja dla Niemców stawała się zresztą z każdym rokiem gorsza, ich wojska cofała się na wszystkich frontach, aż u schyłku roku 1944 armie sprzymierzonych na wschodzie i na zachodzie wkroczy łydo Niemiec. Sowieci wtargnęli do Prus Wschodnich w rejonie Gołdapi i jak głosiła później propaganda, miał tam miejsce prawdziwy festiwal mordów i gwałtów. W połowie stycznia 1945 rozpoczęła się ich wielka ofensywa zimowa. Z nad Narwi, po przełamaniu frontu, w niemal wariacki rajd wyruszył rosyjski zagon pancerny, który już 17 stycznia wpadł do Elbląga, gdzie się nikt nie spodziewał nieprzyjaciela, tak, że tramwaje po ulicach jeszcze kursowały. W ten sposób Prusy Wschodnie zostały odcięte od reszty Rzeszy i Niemcy mogli się stąd ewakuować jedynie drogą morską. Ewakuacja od bywała się na rozkaz. W Barczewie władze powiatowe pozwoliły wyruszać uciekinierom w ostatniej chwili, gdy nieprzyjaciel był o 10 kilometrów. Pani miała już wcześniej naszykowany wóz z parą koni i najpotrzebniejszymi rzeczami. Srożyła się zima, mróz trzymał, padał śnieg, a drogi były zawalone wojskiem. Pani widząc, że kolumny wojskowe bez litości spychają pojazdy cywilne z drogi, polami wróciła do siebie. Zamierzała ze wszystkimi domownikami schronić się w leśniczówce, w lasach, zdała od dróg.
Zanim jednak tam wyruszono, zaczęło się natarcie rosyjskie. Zaczęły się rwać granaty a potem huknęły katiusze. Po pierwszej salwie tych ,,Organów Stalina", całe wzniesienie na którym wznosiła się wieś, gdzie przedtem było biało od śniegu, zrobiło się czarne i buchnęły pożary. Sowieci byli straszni, wszyscy pijani i bezwzględni. Wuja pani, inwalidę z pierwszej wojny, który nie miał nogi - zastrzelono. Spytano go najpierw gdzie stracił nogę, a ten, naiwniak powiedział, że na wojnie, na froncie wschodnim. Panią ze sobą po prostu powlekli, przeszła gehennę i ostatecznie wylądowała w jakimś obozie jenieckim daleko za Moskwą, Przeżyła, bo pracowała tam przy kuchni. Wróciła na Boże Narodzenie 1945. Gdy wysiadła z pociągu, szła do domu ze ściśniętym sercem, przez zdziczałe nieuprawne pola, niemal pewna, że nikt z domowników nie przeżył. Kiedy zobaczyła wydeptaną ścieżkę koło domu, wybuchnęła płaczem, bo pojęła, ze jej bliscy żyją. Dzieci istotnie żyły, nie od razu ją zresztą poznały. A Stefcia - cóż? Kazano jej wracać do Grodna, pod panowanie Stalina, gdzie sądzone jej było przeżyć następny akt swego niewolnictwa, Ale to już osobna historia.
Józef Kiliański