Byłam w Ravensbrück
„Gdy się dowiedziałam, że są obozy i ludzie w nich cierpią – to chciałam cierpieć razem z nimi. Obóz był moim cichym pragnieniem, chociaż bardzo się bałam".
Dzień 18.08.1944 r. był kolejnym krwawym dniem walczącej w powstaniu Warszawy. W odwecie za toczące się walki Niemcy urządzali łapanki cywilnej ludności. Tego właśnie dnia, w łapance na Ochocie zostały zatrzymane nasze siostry. Na Ochocie siostry hodowały kozy, którymi zajmowała się s. Franciszka i s. Zofia. Już wcześniej siostry zastanawiały się czy nie lepiej byłoby przetransportować kozy do sióstr mieszkających w Duchnicach pod Warszawą ale s. Franciszka Wojdak nie chciała się na to zgodzić. Była kucharką w naszym warszawskim domu. Trudno było w okupowanej, walczącej Warszawie o żywność a kozy dawały mleko.
Siostry mieszkały w Warszawie przy ul. Brackiej więc s. Franciszka i s. Zofia musiała chodzić na Ochotę aby doglądać kóz. W wyniku zorganizowanej przez Niemców łapanki, 18 sierpnia, siostry wraz z kozami znalazły się na placu targowym na Ochocie, gdzie Niemcy przez 3 dni przetrzymywali zatrzymanych. Okazało się, że kozy sióstr stały się bardzo przydatne. Mlekiem kóz zatrzymane matki karmiły swoje małe dzieci, a gdy głód mocno dokuczył posłużyły za pokarm.
Po trzech dniach Niemcy przemieścili zatrzymanych do obozu przejściowego w Pruszkowie. Po 24. godzinach s. Franciszka została „załadowana” do pociągu i wywieziona do obozu w Ravensbrick. Druga nasza s. Zofia Jacukowicz przebywała jeszcze przez jakiś czas w Pruszkowie a potem, ze względu na podeszły wiek, została wypuszczona. S. Franciszka jechała w nieznane. Wagony były zapełnione pełnymi lęku ludźmi. Nie mieli ze sobą nic do jedzenia. Jadąc przez okupowaną Polskę pociąg nigdzie się nie zatrzymywał. W Skierniewicach ludzie wrzucali im przez okna jedzenie. Po 48. godzinach pociąg zatrzymał się nad jeziorem i można było wysiąść. Ludzie bali się, że Niemcy potopią ich w tym ogromnym jeziorze. Na łące przy jeziorze s. Franciszka nazbierała szczawiu i nim zaspokoiła swój głód. Potem jazda dalej i obóz.
Pierwszy dzień w obozie to był istny koszmar. Spędzono kobiety do dużej, dziurawej i zawszonej budy. Tu spędziły swoją pierwszą obozową noc pilnowane przez strażników z psami. Rano rozpoczęły się badania lekarskie, bardzo osobiste i szczegółowe, musiały przechodzić nago przed komisją lekarską. Nastąpiła selekcja. Po badaniach każda więźniarka otrzymała kartkę informującą czy jest zdolna do pracy. S. Franciszka otrzymała czerwoną kartkę oznaczającą , że jest niezdolna do pracy a to oznaczało śmierć. Niemcy zabierali wszystko co więźniowie posiadali: dokumenty, medaliki, krzyżyki, ubranie… Przestało się istnieć jako ludzka osoba posiadająca swoje imię i nazwisko. Odtąd było się już tylko numerem obleczonym w obozowy strój. S. Franciszka ze swoją czerwoną kartką mogła już tylko czekać na śmierć. Więźniarki z czerwoną kartką nie były pędzone do codziennej pracy. Zostawały na bloku. Obowiązywał ich codzienny apel. Ubrane były w lekką sukienkę. Spały na piętrowych pryczach wyposażone w trocinowe sienniki, trocinową poduszkę i koc. Na śniadanie dostawały czarną kawę, na obiad ½ litra zupy (choć trudno to było nazwać zupą), na kolację porcję chleba albo po 2 lub 3 gotowane kartofle. Doskwierał głód, zimno, robactwo i brak higieny…
„To było sponiewierane człowieczeństwo. To było jak czyściec: cierpienie, ofiara i mimo wszystko przeświadczenie, że jest coś, co może ocalić”.
Pewnego dnia s. Franciszka za zrzucenie platformy węgla otrzymała kocioł gotowanych kartofli. Przyniosła je na blok. Cóż to była za uczta! Kartofel w obozie był jak smaczny pączek a kawałek chleba jak kawałek najlepszego tortu. Często zdarzało się, że przebywając na bloku gotowała więźniarkom wykradane przez nie z kuchni produkty. Groziło to pójściem do bunkra.
„Byłam świadoma śmierci. Nie przejmowałam się tym. Liczyłam na wolę Bożą i w głębi serca przeczuwałam, że wrócę do domu. Starałam się nie tracić humoru i pocieszać innych.”
Przebywające z nią na bloku kobiety nie wiedziały, że jest siostrą zakonną, chociaż często pytały ją dlaczego nie została zakonnicą. Na bloku nie było wolno się modlić, ale więźniarki robiły to w ukryciu. Bardzo rozpowszechnioną modlitwą była Koronka do Miłosierdzia Bożego. Często ta modlitwa czyniła cuda. Pewnego zimnego dnia wśród padającego śniegu i mroźnej zawieruchy zarządzono na dworze apel a one miały bose nogi i sukienki z krótkim rękawem. Gdy wychodziły na apel przestało wiać i padać.
Smutne było Boże Narodzenie 1944 r. bo daleko od bliskich, w obozowej rzeczywistości i bez opłatka. Więźniarki zgromadziły się jednak ukradkiem na prowizorycznej Mszy św. Przebywające w obozie ss. Magdalenki jakimś cudem zdobyły teksty mszalne. Odczytane ze czcią i powagą teksty zastąpiły udział we mszy św. Innym razem ss. Magdalenkom udało się zdobyć komunikanty. Nie było wiadomo czy były konsekrowane ale przyjmowane w ukryciu traktowane były jak komunia święta.
S. Franciszka wiedziała, że siostrom nie jest znany jej los dlatego, gdy pojawiła się możliwość wysłała do sióstr list. Wiadomość wysłała do sióstr w Częstochowie bo nie wiedziała jaki los spotkał Warszawę.
„Jestem w Ravensbrück. Mam bardzo dobry apetyt. Jest tu dobre powietrze”.
Ponieważ treść listu była „bezpieczna”, list dotarł do sióstr bardzo szybko. Siostry ucieszyły się, że s. Franciszka żyje i wysłały jej paczkę, która do niej dotarła. Jednak druga paczka, wysłana przez siostry z Pajęczna, już jej nie została dostarczona.
Nadszedł czas gdy rozpoczęła się likwidacja więźniarek z czerwonymi kartkami. S. Franciszka pogodzona z losem, choć pełna nadziei na ocalenie, czekała na swoją kolej. Jednak jakimś cudem, przebywająca z nią s. Stanisława Damaszko ze Zgromadzenia Sług Jezusa, wystarała się dla niej o pracę. Pracowała przez 2 tygodnie przy sortowaniu ubrań osób przybywających do obozu. Do tej pracy Niemcy zatrudniali zakonnice. Mieli do nich zaufanie co do tego, że nic nie zginie.
Był marzec 1945 r. Niemcy odnosili klęskę po klęsce. Przybywało rannych żołnierzy, których rozmieszczano w niemieckich klasztorach. Brakowało osób, które mogłyby się nimi zajmować.
Biskup Bambergu zwrócił się do władz obozu by przebywające w obozie siostry zakonne zostały przysłane do opieki nad rannymi żołnierzami. Na początku marca 1945 r. wszystkie zakonnice, oprócz mających status polityczny, zostały zwolnione i miały udać się do miejsc wyznaczonych przez Biskupa. W grupie zwolnionych sióstr była także s. Franciszka, którą już tak niewiele dzieliło od śmierci.
Gdy opuszczała obóz zostały jej zwrócone: medalik, różaniec i krzyż, który nosiła do końca swojego życia. Wraz ze wszystkimi siostrami znalazła się w pociągu, który miał zawieźć je na wyznaczone miejsce. Nie było to jednak takie proste. W wyniku alianckiej ofensywy uszkodzone zostały tory i trzeba było się przesiadać do innych pociągów i przemierzać drogę na piechotę. W odległości ok. 30 km od celu, do którego zmierzały 62 zakonnice pociąg, którym jechały został zbombardowany przez aliantów. W czasie nalotu wszystkie modliły się i leżały krzyżem w wagonie przez co wyprosiły sobie ocalenie bo jak się później okazało z całego pociągu ocalał tylko jeden wagon, wagon, w którym jechały. Gdy zaprzestano bombardowań musiały szukać możliwości dalszego transportu. Zostały skierowane do odległego o 1 km klasztoru niemieckich sióstr. Szły piechotą. W pobliżu klasztoru stał krzyż, wszystkie uklękły i modliły się dziękując Bogu za ocalenie. Gdy tak klęczały zostały zauważone przez siostry w klasztorze, które wysłały do nich kilka swoich sióstr, miały rozeznać sytuację. Jedna z polskich sióstr mówiła po niemiecku więc wyjaśniła skąd się tu wzięły. Siostry przyjęły je do swojego klasztoru. Był to klasztor św. Antoniego. W klasztorze przygotowano im miejsce do spania na korytarzu. Poczuły się bezpieczne. Mogły się umyć, coś zjeść i położyć głowę na prawdziwej poduszce i przykryć się ciepłą pierzyną – to był luksus, w który było im trudno uwierzyć. Siostry z klasztoru dzieliły się z nimi swoim jedzeniem, które same otrzymywały na kartki. W zamian za gościnność ocalałe więźniarki pomagały im w pracach domowych.
Na miejsce, które wyznaczył im Biskup Bambergu nigdy już nie dotarły. Po 2 tygodniach pobytu w klasztorze św. Antoniego zostały w małych grupkach porozsyłane po różnych niemieckich klasztorach, gdyż przechowywanie licznej grupy więźniarek w jednym miejscu było niemożliwe i niebezpieczne. S. Franciszka razem z s. Stanisławą i trzema siostrami Rodziny Maryi pojechały do nowego klasztoru, gdzie spotkały się z ogromną serdecznością. Zostały zaopatrzone we wszystko co było im potrzebne. Przełożona klasztoru osobiście, na klęczkach przymierzała im buty. Pojawił się jednak pewien problem. Niemcy nie znali sióstr bezhabitowych dlatego s. Franciszka i s. Stanisława zostały zmuszone do założenia habitu. Inaczej groziłoby im oraz klasztorowi niebezpieczeństwo. Klasztor mógł zostać podejrzewany przez Niemców o ukrywanie obcych osób. S. Franciszka bardzo się upierała, nie chciała założyć habitu tłumacząc, że nie jest to zgodne z duchem Zgromadzenia Westiarek. Wtedy przebywająca razem z nią przełożona generalna ss. Rodziniarek, m. Teresa zarządziła, aby na jej odpowiedzialność założyła habit. W klasztorze uszyto dla s. Stanisławy i s. Franciszki habity na wzór habitów ss. Rodziny Maryi, aby siostry tworzyły jednakową grupę. Tak to s. Franciszka stała się „Rodziniarką”.
Pracowała w klasztornej kuchni, w której przygotowywano posiłki dla rannych żołnierzy. Przebywała tam przez 3 miesiące. Niemcy poniosły klęskę, wojna dobiegła końca ale do Polski nie można było jeszcze wracać. Alianci gromadzili do jednego obozu wszystkich Polaków z wyzwolonych obozów hitlerowskich. Tam czekano na możliwość powrotu do kraju. Wszystkie siostry więźniarki zostały porozsyłane do szpitali i sanatoriów, gdzie przebywali byli więźniowie i ranni żołnierze- alianci. Posłane tam zostały do opieki nad chorymi i rannymi. Nad tymi miejscami opiekę sprawowali Amerykanie. S. Franciszka z s. Stanisławą została skierowana do sanatorium gdzie przebywali Łotysze, Rosjanie, Polacy oraz Niemcy więzieni w obozach hitlerowskich.
W swoim nowym miejscu pobytu s. Franciszka pracowała w kuchni i wśród chorych a równocześnie sama dochodziła do zdrowia. Przebywała tam 11 miesięcy. Wiosną 1946 r. można już było wracać do Polski ale rozgłaszano wieści, że Polski już nie ma, że Polaków wywożą do Rosji, że nie ma po co wracać.
„Bałam się czy to jest prawda. Pragnęłam jednak wracać. Nawet gdyby wywieźli mnie do Rosji to przejeżdżając zobaczę polską ziemię”.
Postanowiły razem z s. Stanisławą, że wracają i zaczęły modlić się o szczęśliwy powrót. Dnia 09.06.1946 r., pierwszym pociągiem wracały do Polski. Na drogę otrzymały 2 kołdry, 2 koce i sporo żywności. Dotarły do Warszawy i każda zaczęła poszukiwać swoich sióstr. Jakżeż były szczęśliwe gdy odnalazły swoje wspólnoty!
„Myślałam, że siostry nie żyją. Bałam się, że z radości dostanę zawału.
S. Franciszka Wojdak przeżyła w Zgromadzeniu Westiarek 77 lat. Wstąpiła do wspólnoty w 1923 r. jako 21. letnia dziewczyna. W zgromadzeniu otrzymała imię Beata od włóczni Pana Jezusa. Nie miała żadnego wykształcenia, ale Bóg obdarzył ją wielką mądrością i miłością do zgromadzenia. Ostatnie lata swojego życia spędziła głównie na modlitwie Często mówiła: jestem bardzo zapracowana. Tyle mam intencji do obmodlenia, tylu ludzi prosi mnie o modlitwę. Ale miała jeszcze czas na pomoc w kuchni, na duchową lekturę, na czytanie prasy, aby wiedzieć co trzeba szczególnie „obmodlić”. Jej życie było jak świeca, która wielokrotnie wydawało się, że już gaśnie, że już się wypala, a jednak znów płonęła jasnym, ciepły płomieniem… aż do 16. 06. 2000 r.
Obchodząc 75. rocznicę życia zakonnego wyznała:
„Jestem bardzo szczęśliwa. Te dni są dla mnie wielkim przeżyciem. Życzę wszystkim siostrom, by były tak szczęśliwe w Zgromadzeniu jak ja i by otrzymały tyle łask od Pana Jezusa, a nawet więcej. Teraz żyję już tylko dziękczynieniem za wszystko czym mnie Bóg obdarzył, za radości, smutki i cierpienia, za to życie zakonne, które było niezasłużonym szczęściem, którym chciałabym się podzielić z każdą siostrą”.